niedziela, 11 grudnia 2016

ROZDZIAŁ1

Anastasia POV:

 Tydzień. Został dokładnie tydzień do wakacji. Tydzień katorżniczej męki w szkole

Mogłabym pójść na wagary - tak, jak część moich znajomych, ale najprawdopodobniej nie uszłabym z tego z życiem. I uwierzcie mi na słowo - wiem, o czym prawię. Znaczy się mówię, ale kogo to właściwie obchodzi.

W każdym razie, wakacje za pasem, dwa miesiące wolności i kolejne dwa lata męczarni, zwanej potocznie SZKOŁĄ. Tak jak każda inna nastolatka, nienawidzę tej przeklętej instytucji. Musisz iść z samego rana, na cholerne osiem godzin, podczas których to uczysz się o rzeczach, które w dziewięćdziesięciu procentach, bynajmniej przydadzą ci się w życiu.

Ponarzekałabym więcej na tę wspaniałą placówkę, ale mój potok niecenzuralnych myśli, został zagłuszony, jednocześnie ukochanym i znienawidzonym dzwonkiem. Kochany, bo oznajmia koniec lekcji. Nienawidzony, bo oznajmia również ich początek. W tym wypadku, dzięki Bogu, należał do pierwszej opcji. A nawet lepiej, ponieważ wybiła godzina piętnasta, a to oznaczało tylko jedno: SIESTA AMIGOS!

- Ana! Poczekaj! - usłyszałam, gdy szłam korytarzem w stronę wyjścia.

Odwróciłam się na pięcie w stronę nawołującej mnie osoby, którą okazała się bardzo dobrze znana mi brunetka, o typowo latynoskiej urodzie. Mimowolnie uśmiechnęłam się na jej widok.

- Co tam, Ivette? - zapytałam wesoło, patrząc na niższą ode mnie o dobre dziesięć centymetrów, dziewczynę.

Jako jedna z nielicznych, nie patrzy na mnie jak na dziwoląga. Ludzie mają spaczony obraz typowego Hiszpana, czy hiszpanki. Dla nich każdy z nas ma grube, czarne jak smoła włosy, ciemne brwi, olbrzymie przednie zęby... i duże tyłki. Ja jestem tego zupełnym przeciwieństwem. Zacznijmy od najbardziej kontrastowej rzeczy, jaką są moje włosy. O ile z reguły Hiszpanie, czy inni Latynosi, rzeczywiście mają ciemne i dość grube włosy, tak moje są białe, jak śnieg i tak w sumie, mogę narzekać na ich grubość. Co więcej, brak mi oliwkowej, śniadej cery, a zamiast niej wręcz porcelanową. Pozwolę sobie nie wspominać o oczach, które nie mają barwy kakaa.

- Masz na dzisiaj jakieś plany? - zapytała Ivette, wyrywając mnie z letargu.

- Być może, a co?

- Wieczorem razem z ekipą wybieramy się do Reina Parquet i może też chciałabyś pójść?

- Czy ja wiem? - zamyśliłam się.

Reina Parquet to jeden z najlepszych klubów w Madrycie, jeśli nie całej Hiszpanii. Lubiłam się czasem zabawić, jednak imprezowanie nie jest moim ulubionym zajęciem. No i roi się tam od...

- Oj, no weź - jęknęła Ivette - prawie koniec roku, a ty się prawie wcale z nami nie integrowałaś.

- Dzięki - powiedziałam ironicznie, choć nie ukrywam, że jej słowa uderzyły we mnie jak młot.

- Nie zrozum mnie źle, ale wiesz jak sytuacja, będzie wyglądać. Od następnego roku nasza ekipa się rozbije. Ja wyjeżdżam do Barcelony, Amanda do Sevilli, a Javier dostał się do tej szkoły w Mediolanie - mówiła, gdy obie kierowałyśmy się w stronę wyjścia ze szkoły.

- A co z Vasco? - zapytałam.

- Wy oboje zostajecie w Madrycie, jako jedyni.

- Wyczuwam już tę relację - zażartowałam.

Tak właściwie, oprócz Ivette, nie przyjaźniłam się z nikim z tej ekipy". Łączyły nas wspólne wypady i ta sama szkoła, ale nic więcej. To Ivette ubzdurała sobie, że jesteśmy goal squad.

Gdy pchnęłyśmy masywne drzwi szkoły od razu uderzyło w nas gorące powietrze. Zsunęłam fioletowe Ray Bany na nos, napawając się znajomym i ukochanym ciepłem.

- Pójdę, ale pod jednym warunkiem - stwierdziłam, patrząc na słodką buźkę przyjaciółki.

- Hm? - mruknęła.

- Stawiasz mi trzy szoty - powiedziałam, po czym błysnęłam w jej stronę białymi i równiusieńkimi zębami.

*

Kiedy mieszkasz na przedmieściach dużego miasta, musisz liczyć się, z tym że droga do domu potrafi zająć, naprawdę wiele czasu. Mnie zajmowało to średnio półgodziny. Niezależnie czy piechotą, czy też komunikacją miejską. Przy hiszpańskim ruchu wychodzi na to samo.

Od dziewięciu miesięcy, wraz z rodzeństwem, mieszkamy w domku dziadków. Już jako mała dziewczynka uwielbiałam w nim przebywać. Był przytulny, a przy tym duży, przynajmniej w porównaniu z mieszkaniem w kamienicy w środku miasta, która posiadała dwa pokoje, mające wystarczyć dla piątki osób. Żyć nie umierać.

Przerzuciwszy ramiączko plecaka na lewe ramię, ruszyłam w dół ulicy. Ku mi casa - mojemu domowi!
***

Lucas POV:

Masa nastolatek mówi, a wręcz jęczy, jak to bardzo nienawidzą i nie akceptują siebie. Bo mają o dwa kilogramy za dużo. Bo nie stać ich na najnowszy model IPhona. Bo są brzydkie i żaden chłopak nigdy ich nie pokocha.

Co w takim razie ma powiedzieć prawie dwudziestoletni student fotografii, który swoją prawdziwą tożsamość musi skrywać głęboko... i nienawidzi jej.

Półtora roku temu miałem wypadek samochodowy. Z własnej winy. Była noc, padał deszcz, a mój samochód nie miał w stu procentach sprawnych hamulców. Czego innego się spodziewać biorąc pod uwagę jego „promocyjną” cenę. W każdym razie deszcz tak bardzo przysłonił mi drogę, że nie zauważyłem w porę, nadjeżdżającego z drugiej strony samochodu... i stało się, co się stać miało.

Od tamtego czasu moje życie obróciło się dosłownie o sto osiemdziesiąt stopni. Nic już nie było i nie będzie takie samo.

Od dwóch lat mieszkam w Paryżu, dokąd wyjechałem na studia, wbrew rodzicom,którzy uważali, że ktoś w moim stanie nie da sobie rady. Biorąc pod uwagę moje doświadczenia... może mieli rację.

Ale... no właśnie, wciąż pozostaje „ale". Czasu nie cofnę, choćbym nie wiem, jak pragnął. A pragnę. Wiem... że na świecie są inni jak ja - to pocieszające, że nie jedyny muszę męczyć się ze swoją odmiennością. Ktoś również nosi ten trud na rękach. Może cierpi tak samo, jak ja? A być może tej osobie się to podoba? Pytania i zero odpowiedzi.

- Lucas, chodź już! - Z letargu wyrwał mnie, dobrze znany, męski głos.

- Czego?

Przede mną stanął rudowłosy chłopak z setkami - jeśli nie tysiącami - piegów na nosie, opierając pięści na biodrach.

- Dziewczyny czekają na dole, a ty jak zwykle masz głowę w chmurach - jęknął zirytowany.

Z westchnieniem zsunąłem najpierw nogi, a potem resztę ciała z łóżka.

- Już się ruszam. - mruknąłem.

- Mam nadzieję - odparł rudzielec, kierując się w stronę drzwi naszego mieszkania - czekam na dole!

Usłyszałem jeszcze trzask drzwi i już go nie było.

Kolejny dzień z moje życia. Kolejny dzień z życia Pogromcy...
***
Simone POV:

Koniec i początek - niby dwie rzeczy tak odległe, a jednak tak bliskie.
Umarłam, a jednak żyję. Jestem. Oddycham. Czuję. Widzę.
Zakłamany obraz tego, co czeka nas po śmierci, przez cały czas lawirował mi w głowie, dopóki, dopóty nie „przeżyłam” tego na własnej skórze.
Nie ma tunelu światła. Nie ma duchów. Nie ma wiecznego szczęścia.
Ale... coś jest.
Tego nie da opisać się słowami.
Jednocześnie piękne i okrutne. Skrajnie niepodobne.
Nie wiele pamiętam.
Był ból, który nagle - jakby znikąd - zniknął. Wyparował. Odszedł w niepamięć.
Gdyby ktoś teraz zapytał mnie o jego skalę - nie potrafiłabym odpowiedzieć, bo... nie wiem.
Ból towarzyszący umieraniu odszedł w zapomnienie, jedynie małe skrawki, urywki, jak gdyby odległe cienie, majaczące w oddali.
Od tamtego czasu nie czułam już nic. Żaden upadek nie potrafił tego zmienić. Żadna rana.
Jedynie... śmierć. Lecz nie moja. Innych, a jednak takich samych jak ja.
Dzielą nas zapewne setki kilometrów i nieznajomość.
Łączy nas wspólne przeznaczenie.
To jesteśmy my... Pogromcy Otchłani.