niedziela, 21 maja 2017

ROZDZIAŁ 2

Anastasia POV:


 Dokładnie dwa kwadranse później moim oczom ukazało się urocze osiedle oślepiająco białych domków jednorodzinnych. Wszystkie swoją idealnością raziły nie tylko moje biedne oczy, ale również czarną duszę. Tak to już bywa, gdy zamiast jak normalna nastolatka bawić się ze znajomymi w klubach i potajemnie popijać za szkołą piwo, ty ganiasz demony. Życie...

 Idąc wyłożoną idealnie, a jakżeby inaczej, kostką ścieżką, kopałam malutki kamyczek, który nawinął mi się pod nogi i niszczył ten IDEALNY świat. Czy wspominałam jak tutaj jest IDEALNIE?

W każdym razie domek dziadków nie różnił się praktycznie niczym od innych na tym osiedlu.Te same białe ściany, płaski dach i charakterystyczna śródziemnomorska budowa. Turystom z reguły podoba się taki styl, jednak ja osobiście - po spędzeniu szesnastu lat w tym kraju - mam go serdecznie dosyć.

Domek dziadków znajdował się na praktycznie samym końcu osiedla, z tego też powodu mieliśmy dużo spokoju i prywatności. Generalnie jest tutaj raczej spokój, ale im dalej od głównej ulicy tym lepiej. Samochód tutaj to niemal rzadkość. Mój dziadek jako jeden z nielicznych mieszkańców okolicy ma w garażu samochód - starego Mustanga z lat sześćdziesiątych. Z reguły ludzie rzadko decydują się na zakup własnego pojazdu, bo:

a) To dodatkowe koszty,
b) Mamy całkiem niezłą sieć komunikacji miejskiej.

Właściwie nawet ja nie uważam posiadania własnego samochodu za coś istotnego, nie mniej jednak mam zamiar wkrótce (za dwa lata) zdawać egzamin na prawko. Trzeba mieć w końcu jakieś priorytety, a sam fakt że nie mam ochoty przesiedzieć w Hiszpanii kolejnych szesnastu lat tylko mnie w tym utwierdza.

W końcu dotarłam do naszej posesji. Pchnęłam jedną dłonią metalową furtkę, której jak zwykle nikt nie zatrzasnął i zaczęłam iść w stronę wejścia. Pod stopami chrzęścił mi żwir, którym usypana była wąska ścieżka prowadząca aż pod sam dom. Trawa w ogrodzie jak zwykle była idealnie, jakby od linijki przycięta i intensywnie zielona. Uniesiwszy głowę, możemy zobaczyć jak ponad domek wystawają czubki sosen, który porastały ogród. Taki nasz mały, domowy zagajnik. Nigdy nie mogłabym powiedzieć, że z trudem wróciła bym tutaj. Kochałam to miejsce. Te dom. Ten ogród. Te drzewa. Nawet niedomkniętą furtkę. To wszystko jest moją własną oazą spokoju, którą jako jedyną będzie mi ciężko zostawić.

- Już jestem! - krzyknęłam, wchodząc do środka domu i pozbywając się zapewne pięknie pachnących trampek z moich stóp.

Na schodach pojawił się mój młodszy brat - José. W przeciwieństwie do mnie jego włosy były ciemne i w miarę ogarnięte. Nie to co moja platynowa szopa. Tak samo różniła nas barwo oczu, gdyż jego były piwne a moje... cóż... niemal czarne.

- Siema, sis - pisnął. Ach, no tak - mutacja.

Dzielą nas dwa lata i trzy miesiące, a jednak niektórzy twierdzą, że to on jest starszy. Czy ja wyglądam aż tak infantylnie?

- Heja, piszczało - zażartowałam, jak miałam to w zwyczaju.

Chłopak jedynie przewrócił oczami, nie odpowiadając na moją zaczepkę.

- Gdzie babcia i dziadek? - zapytałam, gdy nie rozległy się głośne zapytywania babuni o to jak było dzisiaj w szkole.

- Poszli z Melanią na spacer - odparł.

niedziela, 11 grudnia 2016

ROZDZIAŁ1

Anastasia POV:

 Tydzień. Został dokładnie tydzień do wakacji. Tydzień katorżniczej męki w szkole

Mogłabym pójść na wagary - tak, jak część moich znajomych, ale najprawdopodobniej nie uszłabym z tego z życiem. I uwierzcie mi na słowo - wiem, o czym prawię. Znaczy się mówię, ale kogo to właściwie obchodzi.

W każdym razie, wakacje za pasem, dwa miesiące wolności i kolejne dwa lata męczarni, zwanej potocznie SZKOŁĄ. Tak jak każda inna nastolatka, nienawidzę tej przeklętej instytucji. Musisz iść z samego rana, na cholerne osiem godzin, podczas których to uczysz się o rzeczach, które w dziewięćdziesięciu procentach, bynajmniej przydadzą ci się w życiu.

Ponarzekałabym więcej na tę wspaniałą placówkę, ale mój potok niecenzuralnych myśli, został zagłuszony, jednocześnie ukochanym i znienawidzonym dzwonkiem. Kochany, bo oznajmia koniec lekcji. Nienawidzony, bo oznajmia również ich początek. W tym wypadku, dzięki Bogu, należał do pierwszej opcji. A nawet lepiej, ponieważ wybiła godzina piętnasta, a to oznaczało tylko jedno: SIESTA AMIGOS!

- Ana! Poczekaj! - usłyszałam, gdy szłam korytarzem w stronę wyjścia.

Odwróciłam się na pięcie w stronę nawołującej mnie osoby, którą okazała się bardzo dobrze znana mi brunetka, o typowo latynoskiej urodzie. Mimowolnie uśmiechnęłam się na jej widok.

- Co tam, Ivette? - zapytałam wesoło, patrząc na niższą ode mnie o dobre dziesięć centymetrów, dziewczynę.

Jako jedna z nielicznych, nie patrzy na mnie jak na dziwoląga. Ludzie mają spaczony obraz typowego Hiszpana, czy hiszpanki. Dla nich każdy z nas ma grube, czarne jak smoła włosy, ciemne brwi, olbrzymie przednie zęby... i duże tyłki. Ja jestem tego zupełnym przeciwieństwem. Zacznijmy od najbardziej kontrastowej rzeczy, jaką są moje włosy. O ile z reguły Hiszpanie, czy inni Latynosi, rzeczywiście mają ciemne i dość grube włosy, tak moje są białe, jak śnieg i tak w sumie, mogę narzekać na ich grubość. Co więcej, brak mi oliwkowej, śniadej cery, a zamiast niej wręcz porcelanową. Pozwolę sobie nie wspominać o oczach, które nie mają barwy kakaa.

- Masz na dzisiaj jakieś plany? - zapytała Ivette, wyrywając mnie z letargu.

- Być może, a co?

- Wieczorem razem z ekipą wybieramy się do Reina Parquet i może też chciałabyś pójść?

- Czy ja wiem? - zamyśliłam się.

Reina Parquet to jeden z najlepszych klubów w Madrycie, jeśli nie całej Hiszpanii. Lubiłam się czasem zabawić, jednak imprezowanie nie jest moim ulubionym zajęciem. No i roi się tam od...

- Oj, no weź - jęknęła Ivette - prawie koniec roku, a ty się prawie wcale z nami nie integrowałaś.

- Dzięki - powiedziałam ironicznie, choć nie ukrywam, że jej słowa uderzyły we mnie jak młot.

- Nie zrozum mnie źle, ale wiesz jak sytuacja, będzie wyglądać. Od następnego roku nasza ekipa się rozbije. Ja wyjeżdżam do Barcelony, Amanda do Sevilli, a Javier dostał się do tej szkoły w Mediolanie - mówiła, gdy obie kierowałyśmy się w stronę wyjścia ze szkoły.

- A co z Vasco? - zapytałam.

- Wy oboje zostajecie w Madrycie, jako jedyni.

- Wyczuwam już tę relację - zażartowałam.

Tak właściwie, oprócz Ivette, nie przyjaźniłam się z nikim z tej ekipy". Łączyły nas wspólne wypady i ta sama szkoła, ale nic więcej. To Ivette ubzdurała sobie, że jesteśmy goal squad.

Gdy pchnęłyśmy masywne drzwi szkoły od razu uderzyło w nas gorące powietrze. Zsunęłam fioletowe Ray Bany na nos, napawając się znajomym i ukochanym ciepłem.

- Pójdę, ale pod jednym warunkiem - stwierdziłam, patrząc na słodką buźkę przyjaciółki.

- Hm? - mruknęła.

- Stawiasz mi trzy szoty - powiedziałam, po czym błysnęłam w jej stronę białymi i równiusieńkimi zębami.

*

Kiedy mieszkasz na przedmieściach dużego miasta, musisz liczyć się, z tym że droga do domu potrafi zająć, naprawdę wiele czasu. Mnie zajmowało to średnio półgodziny. Niezależnie czy piechotą, czy też komunikacją miejską. Przy hiszpańskim ruchu wychodzi na to samo.

Od dziewięciu miesięcy, wraz z rodzeństwem, mieszkamy w domku dziadków. Już jako mała dziewczynka uwielbiałam w nim przebywać. Był przytulny, a przy tym duży, przynajmniej w porównaniu z mieszkaniem w kamienicy w środku miasta, która posiadała dwa pokoje, mające wystarczyć dla piątki osób. Żyć nie umierać.

Przerzuciwszy ramiączko plecaka na lewe ramię, ruszyłam w dół ulicy. Ku mi casa - mojemu domowi!
***

Lucas POV:

Masa nastolatek mówi, a wręcz jęczy, jak to bardzo nienawidzą i nie akceptują siebie. Bo mają o dwa kilogramy za dużo. Bo nie stać ich na najnowszy model IPhona. Bo są brzydkie i żaden chłopak nigdy ich nie pokocha.

Co w takim razie ma powiedzieć prawie dwudziestoletni student fotografii, który swoją prawdziwą tożsamość musi skrywać głęboko... i nienawidzi jej.

Półtora roku temu miałem wypadek samochodowy. Z własnej winy. Była noc, padał deszcz, a mój samochód nie miał w stu procentach sprawnych hamulców. Czego innego się spodziewać biorąc pod uwagę jego „promocyjną” cenę. W każdym razie deszcz tak bardzo przysłonił mi drogę, że nie zauważyłem w porę, nadjeżdżającego z drugiej strony samochodu... i stało się, co się stać miało.

Od tamtego czasu moje życie obróciło się dosłownie o sto osiemdziesiąt stopni. Nic już nie było i nie będzie takie samo.

Od dwóch lat mieszkam w Paryżu, dokąd wyjechałem na studia, wbrew rodzicom,którzy uważali, że ktoś w moim stanie nie da sobie rady. Biorąc pod uwagę moje doświadczenia... może mieli rację.

Ale... no właśnie, wciąż pozostaje „ale". Czasu nie cofnę, choćbym nie wiem, jak pragnął. A pragnę. Wiem... że na świecie są inni jak ja - to pocieszające, że nie jedyny muszę męczyć się ze swoją odmiennością. Ktoś również nosi ten trud na rękach. Może cierpi tak samo, jak ja? A być może tej osobie się to podoba? Pytania i zero odpowiedzi.

- Lucas, chodź już! - Z letargu wyrwał mnie, dobrze znany, męski głos.

- Czego?

Przede mną stanął rudowłosy chłopak z setkami - jeśli nie tysiącami - piegów na nosie, opierając pięści na biodrach.

- Dziewczyny czekają na dole, a ty jak zwykle masz głowę w chmurach - jęknął zirytowany.

Z westchnieniem zsunąłem najpierw nogi, a potem resztę ciała z łóżka.

- Już się ruszam. - mruknąłem.

- Mam nadzieję - odparł rudzielec, kierując się w stronę drzwi naszego mieszkania - czekam na dole!

Usłyszałem jeszcze trzask drzwi i już go nie było.

Kolejny dzień z moje życia. Kolejny dzień z życia Pogromcy...
***
Simone POV:

Koniec i początek - niby dwie rzeczy tak odległe, a jednak tak bliskie.
Umarłam, a jednak żyję. Jestem. Oddycham. Czuję. Widzę.
Zakłamany obraz tego, co czeka nas po śmierci, przez cały czas lawirował mi w głowie, dopóki, dopóty nie „przeżyłam” tego na własnej skórze.
Nie ma tunelu światła. Nie ma duchów. Nie ma wiecznego szczęścia.
Ale... coś jest.
Tego nie da opisać się słowami.
Jednocześnie piękne i okrutne. Skrajnie niepodobne.
Nie wiele pamiętam.
Był ból, który nagle - jakby znikąd - zniknął. Wyparował. Odszedł w niepamięć.
Gdyby ktoś teraz zapytał mnie o jego skalę - nie potrafiłabym odpowiedzieć, bo... nie wiem.
Ból towarzyszący umieraniu odszedł w zapomnienie, jedynie małe skrawki, urywki, jak gdyby odległe cienie, majaczące w oddali.
Od tamtego czasu nie czułam już nic. Żaden upadek nie potrafił tego zmienić. Żadna rana.
Jedynie... śmierć. Lecz nie moja. Innych, a jednak takich samych jak ja.
Dzielą nas zapewne setki kilometrów i nieznajomość.
Łączy nas wspólne przeznaczenie.
To jesteśmy my... Pogromcy Otchłani.

poniedziałek, 13 czerwca 2016

Rozdział XII





Rozdział XII: Taka sama jak ojciec

Simone POV:

  Równo o czwartej pod sierociniec zajechała biała taksówka, z której po chwili wyszła Anastasia mówiąca coś do kierowcy. Dziś ubrała dopasowane dżinsy i bluzkę z wykrzywioną w dziwnym uśmiechu buzią - to chyba symbol jakiegoś zespołu. Wzięłam do ręki moją jedyną walizkę i zaczęłam, ciągnąc ją po schodach. Może i jestem silna jak na dziesięciolatkę, ale mam niecałe sto trzydzieści centymetrów wzrostu. Na moje szczęście Ana, prawdopodobnie zauważając moją męczarnię, zlitowała się nade mną i wzięła ode mnie walizkę.

- Dzięki — mruknęłam i poszłam za nią do pojazdu.

Dziewczyna wsadziła mój bagaż do bagażnika, a ja wsunęłam się na tylne siedzenie. Zamykając za sobą drzwi pomachałam jeszcze do siostry Paoli, która stała przed budynkiem. Miała nieodgadniony wyraz twarzy. Nie przejmując się tym zbytnio, odwróciłam wzrok, akurat w momencie, w którym moja towarzyszka zajęła swoje miejsce z przodu.

- Na lotnisko proszę — powiedziała do kierowcy.
 
- Robi się — odparła kobieta, jak się okazało.

Miała ciało całe pokryte tatuażami, a w lusterku zauważyłam, że jej twarz zdobi kilka kolczyków. Przypominała damską wersję zombie boy'a. No może nie wyglądała, aż tak strasznie.
Gdy taksówka ruszyła, wyjrzałam przez okno, patrząc na oddalający się budynek sierocińca.
Nie wiedzieć dlaczego poczułam dziwną pustkę. Jakbym już nigdy nie miała tam wrócić. Lecz gdy tylko odnajdziemy pierwszy z pierścieni, o ile w ogóle istnieje, ja wrócę do swojego nudnego życia, za to Anastasia będzie poszukiwała dalszych elementów tej zawiłej układanki. Pięć pierścieni, postanowiłam trzymać się tej myśli. Ona dodawała mi wiary w siebie. Wreszcie przeżyje coś nowego. W końcu nie będę tylko siedzieć w swoim małym pokoiku, czekając na atak demonów. Nareszcie będę oddychać!

*     

- Prosimy wszystkich pasażerów o zapięcie pasów, zaraz podchodzimy do lądowania — usłyszałam w interkomie.

Byłam podekscytowana przez cały lot. Nie tylko samą przygodą, jaką miałam przeżyć, ale również tym, że po raz pierwszy w życiu leciałam samolotem! To było niezwykłe uczucie. To pulsowanie w głowie, gdy się wznosiliśmy. Te zatkane uszy, mniej irytujące niż myślałam. I co najważniejsze widok na rozświetloną panoramę Włoch. Ana zabukowała mi miejsce obok okna, dzięki czemu mogłam rozkoszować się tym pięknym obrazem.

- Która godzina? - zapytałam, zapinając pasy.

- Dochodzi dwudziesta pierwsza — odpowiedziała białowłosa — będziemy musiały szybko znaleźć jakiś motel, bo szczerze jestem dziś padnięta.

Przytaknęłam jej. Cały dzień biegałam jak opętana wte i wewte. Nie mogłam znaleźć sobie miejsca. Najgorsze, jednak było oczekiwanie na samolot, który jak na złość miał godzinne opóźnienie. Udało nam się w końcu dostać do prawie pustego samolotu. Oprócz nas było może jeszcze maksymalnie dziesięć osób.

*
Taksówką dojechałyśmy do najbliższego motelu, gdzie Anastasia wynajęła nam pokój na pięć dni.

- W razie czego możemy przedłużyć pobyt — oznajmiła, gdy szłyśmy korytarzem, według jakie wskazówek dał nam podstarzały recepcjonista. Miał siwe, tłuste włosy zaczesane gładko na tył głowy i okulary na sznureczku. Jego twarz była pozaznaczana licznymi zmarszczkami, a wodniste oczy w kolorze wyblakłej szarości z niekrytym entuzjazmem obserwowały dłonie dziewczyny, gdy wyjmowała z portfela plik banknotów.

- Miłego pobytu — dodał jeszcze na odchodnym, przeliczając raz po raz pieniądze.

Korytarz nie był zbyt... ładny. Szczerze powiedziawszy, był o wiele bardziej odstraszający niż ten w sierocińcu.

Wyblakłe ściany, dawniej zapewne w kolorze żółtym, teraz miały odcień niemytych od sześciu lat zębów (moim zdaniem). Spod łat wystawał zwykły, szary tynk. Brudno białe drzwi, znajdujące się naprzemiennie po obu stronach ścian, wcale nie poprawiały nastroju tego miejsca.

W końcu doszłyśmy do pokoju numer czternaście. Anastasia przekręciła mały metalowy, lekko pordzewiały kluczyk w zamku i pokazał nam się pokój niewiele lepszy od reszty budynku.

Jego główną część zajmowały dwa pojedyncze łóżka, które przedzielała brązowa szafka nocna z małą lampką. Szarawe drzwi z szybą po naszej prawej stronie zapewne prowadziły do łazienki. Naprzeciw łóżek stała dosyć sporych rozmiarów szafa, a okno naprzeciw nas rozpościerało się na puste pola.

- Witamy w hotelu pięciogwiazdkowym — mruknęła pod nosem Ana, wchodząc do pomieszczenia. Nie pewnie podążyłam za nią, zamykając za sobą drzwi. Odłożyłam moją walizkę obok wyblakłej szarej ściany.

- Pięknie tu — powiedziałam po prostu.

- Nie marudź — jęknęła dziewczyna — to jeden z najbliższych moteli. Las, który wskazałaś na mapie, znajduje się jakieś dwa kilometry stąd.

- I zgaduję, że czeka nas piesza wędrówka?

- Nie inaczej.

Usiadłam na łóżku obok ściany, a Ana zasłoniła okna brudną firanką.

- Dziś nie ma co zaczynać, odpocznijmy, a jutro zajmiemy się wszystkimi sprawami.

Przytaknęłam i przez chwilę siedziałyśmy w ciszy. Nagle Ana wstała i oznajmiła, że idzie skorzystać z łazienki.

Po kilku minutach usłyszałam szum wody. Jeju, nie wierzę, że na takim pustkowiu jest woda! Czekając na swoją kolej, wpatrywałam się tępo w sufit i myślałam o tym wszystkim. O wyjeździe, o poszukiwaniach, o małej obsesji Any na punkcie Pięciu Pierścieni. Coś czułam, że to w co się wpakowałam, będzie czymś o wiele większym niż zwykła wycieczka. Wewnętrznie coś podpowiadało mi, że to, co się stanie będzie miało duże znaczenie. Dla nas, a może i innych.

Anastasia POV:

  Łazienka, delikatnie mówiąc, była obskurna, dlatego dziękowałam Bogu za klapki. 
Na całe szczęście woda, jak się okazało, była ciepła. Umyłam szybko swoje ciało i jak najszybciej opuściłam pomieszczenie. Chciałam powiedzieć Simone, żeby teraz ona poszła się wykąpać, ale ona już smacznie spała. Z westchnieniem okryłam ją kołdrą i sama położyłam się na swoim.
  Musimy go znaleźć. Coś w środku podpowiada mi, że Pierścienie naprawdę istnieją i są na wyciągnięcie ręki. Poznałam historię upadłego, który je stworzył, a samym początku swojego bycia Pogromcą.
  I z tymi myślami zasnęłam.

*

Następnego ranka obudził mnie, nie kto inny jak Simone — skacząc po moim łóżku.

- Ty chyba naprawdę chcesz mieć ze mną na pieńku — warknęłam sennie, przeciągając się.

- Czy to moja wina, że jesteś leniwa? - zapytała z westchnieniem dziewczynka.

- Mam jet-laga — odparłam i przewróciłam się na drugi bok.

- Przecież jesteś w tej samej strefie czasowej, co we Włoszech i Hiszpanii — oznajmiła tonem wrednej nauczycielki geografii - Panie La Ponte. To była dopiero suka. Co lekcje robiła kartkówki, często z tematów, których nie omawialiśmy. Dzięki Bogu, że już więcej jej nie spotkam.

W końcu wstałam. Doczłapałam się, w klapkach, do łazienki, gdzie ogarnęłam swoją twarz i resztę ciała.

Odświeżona wyszłam stamtąd i wymieniłam się z Simone.

Z torby wyjęłam laptopa i połączyłam się ze słabym WiFi. Grunt, że do tej dziury dociera internet. Szybko wyszukałam naszą okolicę. Tak jak poprzedniego dnia wspominałam, którego las szukałyśmy, znajduje się dwa kilometry dalej i najprawdopodobniej czeka nas tam piesza wędrówka. Cudownie.

Szukałam na mapie jeziora, przy którym miał znajdować się ten cały domek, ale na niewiele się to zdało. Było tam mnóstwo zbiorników wodnych. Mniejszych, większych. Było ich tyle, że zastanawiałam się, czy przypadkiem nie będziemy musiały tam pływać. Pooglądałam jeszcze ten teren, zbliżając zdjęcia jak najbardziej, ale nigdzie nie widziałam żadnego domku. Cholera jasna!

Warknęłam pod nosem.

-Co jest? - zapytała Simone, wychodząc z łazienki. Zgodnie z moimi zaleceniami ubrała wygodne ciuchy, odpowiednie na wyprawę... gdzieś. Miała na sobie niebieską koszulkę z nadrukiem, bluzę na zamek, sztruksowe spodnie i trapery. Ja byłam ubrana podobnie. Z tą różnicą, że zamiast sztruksów miałam na sobie stare dżinsy. I tak mi się już na nic nie przydadzą. Na plecach miałam plecak z bronią i innymi potrzebnymi rzeczami.

- Nic, chodźmy już, bo jestem głodna — stwierdziłam.

Zamknąwszy za sobą drzwi, wyszłyśmy na szary korytarz bez życia.

- Skąd weźmiemy jedzenie na środku tego pustkowia? - zapytała dziewczynka.

- Widziałam nieopodal stację benzynową, tam coś się kupi — oznajmiłam bez entuzjazmu.

Z ulgą wyszłam z obrzydliwego, starego budynku.

Szwajcaria różni się od Hiszpanii tym, że jest tu znacznie chłodniej - nawet mimo tego, że jest lato. No cóż, u mnie musi być chyba ze czterdzieści stopni, podczas gdy tutaj około trzydziestu, a może i mniej ze względu na otaczające nas góry.

Pokierowałam nas drogą, z której tu przyjechałyśmy.

- Była za zakrętem — oznajmiłam Simone, która z powątpiewaniem ruszyła w tamtą stronę.

- Nie zrozum mnie źle, ale mam jakieś złe przeczucia — powiedziała cicho.

Przewróciłam oczami.

- To tylko stacja benzynowa. Kupimy coś do żarcia, a potem pójdziemy na naszą właściwą wyprawę.

- Nie ci będzie, tylko w razie czego nie mów, że nie ostrzegałam — powiedziała dziewczynka.

Myślałam, że zaraz mnie szlag trafi. Znalazła się znawczyni. Już się boję - pewnie nas coś zaraz zaatakuje.

Stacja znajdowała się, tak jak zapamiętałam, tuż za zakrętem. Wyglądała na starą, ale o dziwo nieopuszczoną. Za brudną szybą widziałam ladę, a za nią jakąś postać. Może miejsce nie wyglądało zbyt zachęcająco, ale jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma.

Pchnęłam przeszklone drzwi, a nad naszymi głowami zabrzęczał dzwoneczek.

Starsza kobieta, której włosy były nastroszone i sztywne, nawet na nas nie spojrzała spod grubych szkieł, zbyt zajęta lekturą jakiejś starej, zniszczonej książki.

W środku śmierdziało. To nie był zwykły smród - nagle podejrzenia Simone nabrały głębszego sensu. Słowami nie da się opisać tego odoru, ale od razu przywodzi na myśl jedno słowo - śmierć.

- Okej, weźmy szybko jakieś żarcie i wynośmy się stąd — mruknęłam w stronę swojej towarzyszki i pognałam pomiędzy półki.

Choć kobieta, wciąż oczy miała utkwione w książce, czułam na sobie jej baczny wzrok. Przełknęłam ślinę.

Czym prędzej chwyciłam paczkę chrupek, kilka batoników, dwie butelki wody i poszłam w stronę kasy. Dołączyła do mnie Simone, trzymając w rękach dwie torebki z bułkami i sok.

Położyłyśmy wszystko na ladę, ale kobieta ani drgnęła. Odchrząknęłam. Nic.

- Przepraszam? - mruknęłam po angielsku. Nie znam niemieckiego - w Hiszpanii się go nie uczymy. A przynajmniej ja tego nie robiłam.

Kobieta leniwie uniosła głowę, a mnie zmroziło.

To, co wcześniej wzięłam za okulary, wcale nimi nie było - wokół czarnych jak węgiel oczu, biegł szlaczek srebrnych nici. Jej pomarszczona twarz, jak w pierwszej chwili się wydawało, falowała. Naprawdę!

Włosy, nie były tak naprawę włosami tylko... no właśnie, czym?! To coś na jej głowie wyglądało jak chmura - bardzo dziwna, burzowa chmura.

Przełknęłam ślinę i zostawiając całe zakupy na ladzie, zaczęłam powoli się wycofywać. Wolę umrzeć z głodu niż pożarta przez demona. Nie to, żebym się bała walki, ale po prostu wolę nie kusić losu.

- To my może, wrócimy kiedy indziej — mruknęłam.

Simone szła tuż obok mnie, lewą rękę trzymając na nożu ukrytym w tylnej kieszeni spodni.

Twarz kobiety się wykrzywiła. Wyglądało to tak, jakby chciała się uśmiechnąć. W rezultacie był to upiorny widok.

- Dokąd się tak spieszycie, dziewczynki? - jej głos przecinał powietrze, które nagle zgęstniało, jak nóż - chodźcie, skasuje was, bo umrzecie z głodu, a tego raczej byście nie chciały.

Ten nóż boleśnie ranił moje uszy. Tak już jest z demonami - to ich, swego rodzaju, akcent. Gdy mówią w swoim języku, da się to przeżyć, ale gdy nagle postanawiają mówić po ludzku - na przykład po angielsku, tak jak w tym przypadku - brzmi to, jak jazgot torturowanego kota. W skrócie nic miłego.

- Ta — zaczęłam — zmieniłyśmy zdanie, jednak nie jesteśmy głodne.

Obróciłam się do wyjścia i omal nie spadłam na podłogę, gdy okazało się, że kobieta-demon już tam była. Była garbata - to pierwsze rzuciło mi się w oczy. Na drugim miejscu była jej szara, dosłownie, skóra i palce zakończone połyskującymi pazurami.

- Za to ja chętnie zjadłabym potrawkę z Pogromców — zaskrzeczała i rzuciła się na mnie.

Uchyliłam się i chwyciłam rękojeść sztyletu schowanego z bucie. Wyprostowałam się i zaszarżowałam.

Simone gdzieś zniknęła. Może to i lepiej, w końcu oprócz tego, że jest Pogromcom Otchłani, jest również dzieckiem.

Okej, uratowała mnie podczas naszego pierwszego spotkania, ale to nie zmienia faktu, że to NADAL DZIECKO! I nie pozwolę jej odebrać mi dreszczu adrenaliny, podczas walki.

Niech szlag mnie trafi, za to, że większość broni ukryłam w plecaku - nie mam czasu jej wyjąć.

- Śmierć Pogromcom! — krzyknęła kobieta-demon i zaszarżowała na mnie.

Podskoczyłam, unikając kontaktu mojego ciała z jej okropnymi pazurami. Może i jest demonem, ale mogłaby wybrać się czasami do kosmetyczki okrzesać te dzikie łapska.

Zamachnęłam się ostrzem i drasnęłam jej kark.

Na niewiele się to zdało. Demonica wydała z siebie potworny wrzask. Moje uszy krwawiły.

Nie musiałam długo czekać na odwet. Natychmiast obróciła się w moją stronę, sycząc. Skoczyła.

Chwyciłam się jednej z półek, wskoczyłam na nią. W tym czasie rozpędzona demonica wpadła na szybę, która z głośnym brzdękiem, rozbiła się. To szkło było takie słabe, czy ona taka ciężka?

- Mała suka — wysyczała w swoim języku.

O niebo lepiej się tego słucha!

Wykorzystując sytuację, wyciągnęłam z plecak miecz.

Gdy chwyciłam jego rękojeść przez całe moje ciało, przeszedł znajomy dreszcz ekscytacji. Wszelki strach zniknął, zastąpiony chęcią walki.

Przykucnęłam, odbiłam się i efektownie, bo z saltem, wylądowałam na jej ramionach.

Potworzyca zaczęła wściekle rzucać się na wszystkie strony, klnąc przy tym w jej rodzimym języku.

Uniosłam miecz z zamiarem wbicia go w jej czaszkę, gdy nagle kobieta-demon, rzuciła się w stronę dziury po szybie. W ramię zostały ostre fragmenty szkła, więc odruchowo zeskoczyłam z jej wątłych ramion.

Nie myślcie sobie jednak, że odpuściłam. Oplotłam ją ramionami wokół szyi. Poskutkowało to tym, że obie z głośnym łoskotem wylądowałyśmy na ziemi. Dokładniej ona na mnie.

Wykorzystując jej zdezorientowanie, wyczołgałam się spod jej ciężkiego cielska. Matko, czym oni w tej Otchłani się żywią? Ciałami stałych bywalców Mc Donalda?

Zamachnęłam się ostrzem i odcięłam jedną z jej dłoni.

Pozbawiając jej jedynej broni - śmiercionośnych pazurów - zyskam przewagę.

Demonica wrzasnęła, znowu. Z kikuta wypłynęła czarna ciecz. Odskoczyłam. Krew demonów jest trująca. Nawet dla aniołów. Jest ona o wiele gorsza od jakiegokolwiek kwasu wymyślonego przez człowieka. Potrafi przepalić wszystko, czego dotknie. Niszczy - trochę jak ręka Midasa.

Stąd też, w podłodze pojawiła się czarna dziura, gdzie skapnęła wcześniej jej krew.

Kobieta wstała i otworzyła szeroko usta. Dwa rzędy ostrych jak brzytwa i żółtych jak logo Mc Donalda zębów, szczerzyło się do mnie. Zamiast języka miała trzy węże, które złowrogo łypały na mnie swoimi paciorkowymi, czarnymi oczami.

Pobiegłam w głąb sklepu. To nie ucieczka, ale potrzebuję czasu na obmyślenie planu.

Muszę wbić głownię w miejsce, gdzie śmiertelnicy mają serce. Szczerzę wątpię, aby demony miały ten narząd, ale to jeden z najbardziej skutecznych sposobów, na odesłanie tego cholerstwa z powrotem do czeluści Otchłani.

Demonica pobiegła za mną, rozwalając przy okazji wszystko, co stawało jej na drodze. Półki z jedzeniem, lodówki z napojami, stoisko z czasopismami dla dorosłych, a nawet kartonową postać uśmiechniętego faceta, trzymającego w dłoni paczkę czipsów.

Odwróciłam się w jej stronę i w przypływie chwili, rzuciłam sztyletem. Wycelowałam dokładnie, prosto w klatkę piersiową. Na moje nieszczęście zdążyła uskoczyć przed uderzeniem. CHOLERA JASNA!

Ostrze wylądowało na podłodze za nią, a ja nie miałam żadnych szans na odzyskani go.

W prawej dłoni wciąż miałam miecz, a na plecach plecak pełen broni, ale co mi to da? Ta kobieta przewiduje każdy mój ruch!

Postanowiłam zaryzykować i niczym profesjonalny szermierz - uderzyłam.

Chwyciłam ostrze między palce. Widziałam jak spomiędzy nich wypływa czarna posoka - najwyraźniej nic sobie z tego nie robiła. Demonica wykrzywiła usta w złośliwym uśmiechu.

- Jesteś żałosna Anastasio — tym razem mówiła po hiszpańsku.

Wciąż trzymała mój miecz, a moje próby uwolnienia go z jej uścisku były nadaremne.

- Jesteś taka sama jak twój ojciec, jesteś... — nie dokończyła, bo w całym sklepie rozbrzmiał alarm.

Zaraz, co? Byłam zupełnie zdezorientowana.

Jesteś taka sama jak twój ojciec - czyli jaka? Mój ojciec pracował tylko w sklepie na trzy zmiany, więc o co...

- Ana! — usłyszałam nagle krzyk Simone — padnij!

Moje ciało zdawało się reagować za mnie.

Usłyszałam świst, a potem wrzask demonicy.

Spojrzała na nią. Rzucała się w konwulsjach, a ja po raz pierwszy chciałam, żeby została jeszcze przez chwilę i wyjaśniła mi swoje słowa. Jesteś taka sama jak twój ojciec.

Zmieniła się w proch.

Nastąpiła długa nieprzerwana cisza. Słyszałam jedynie szum wiatru, świergot ptaków i swój własny ciężki oddech.

- Chyba powinnyśmy się stąd wynosić — słyszę ją, ale nie reaguję.

Leżę plackiem na podłodze, a po mojej głowie, wciąż tłoczą się tysiące myśli.
Jesteś taka sama jak twój ojciec.

  Dlaczego miałam wrażenie, że wcale nie miała na myśli Alfredo Sanchéza? Dlaczego miałam wrażenie, że za jej słowami kryło się coś więcej? Jakiś mroczny sekret?
Nie chciałam iść. Jedyne czego pragnęłam to leżeć i myśleć. O CZYM ONA MÓWIŁA?! 





poniedziałek, 18 kwietnia 2016

Rozdział XI





Rozdział XI: Gdy będziemy chcieli czegoś naprawdę mocno, osiągniemy to

Song 

***


Anastasia POV:

Na spotkanie postanowiłam ubrać się w jak najbardziej dojrzały sposób. Wybrałam granatową sukienkę sięgającą mi do połowy uda z rękawem trzy czwarte, która od pasa w dół była rozkloszowana. Na to czarna marynarka z białymi mankietami. Nogi wsunęłam w czarne szpilki i byłam już prawie gotowa. Stukając obcasami, poszłam do łazienki, gdzie dokonałam kilka drobnych poprawek mojego wyglądu. Na czubku głowy włosy spięłam w ciasny kok, a twarz umalowałam nieco delikatniej niż zwykle. W końcu mam udawać pracowniczkę biura podróży, a nie wymalowaną nastolatkę z głupimi pomysłami.
Miałam jeszcze ponad godzinę, ale wolałam nie marnować czasu. Zresztą nie miałam planu na swoje ostatnie dni w Rzymie. Wczoraj razem z Simone spędziłyśmy cały dzień na zwiedzaniu, znanych na całym świecie, zabytków miasta. Dziewczynka doskonale znała każde miejsce metropolii. Byłam tym zaskoczona, ze względu na jej młody wiek. Dużo także opowiadała o każdym miejscu. Koloseum, Kapitol, Piazza del Popolo oraz Panteon - to były główne atrakcje tamtego dnia.
W końcu po całym dniu wróciłam do hotelu i mogłam odpocząć przed rozpoczęciem planu: Jak wyrwać Simone z sierocińca?
Szybko zasnęłam i równie szybko się obudziłam, co nie było zbyt przyjemne dla mojego organizmu. Na całe szczęście spotkanie miałam mieć dopiero po drugiej... a dzień jak z bicza strzelił.
Spojrzałam na złoty zegarek, który zdobił mój nadgarstek. Wciąż mam trochę czasu, a droga do domu Simone nie jest tak daleka, jakby się na pierwszy rzut oka zdawało. Usiadłszy na łóżku, wyjęłam spod łóżka torbę turystyczną, w której ukryłam na samym dnie parę sztuk broni. W podróż postanowiłam wziąć swój najbardziej podstawowy ekwipunek. Dwie siódemki, długi stu centymetrowy miecz oraz trzy małe ostrza. Te ostatnie postanowiłam wziąć ze sobą. Były nikłe szanse, że jakiś demon wyskoczy nagle w ciągu dnia, ale warto dmuchać na zimne. Bywają nieprzewidywalne. Nie są narażone na działanie promieni słonecznych jak wampiry, ale raczej nie pokazują się za dnia. Dotychczas spotkałam tylko jednego takiego demona. Trzy miesiące temu. Po szkole poszłam do Ivette. Gdy wracałam, było jeszcze widno. Moja droga do domu była wydłużona, ze względu na to, iż Ivette mieszka dosyć daleko od szkoły, ale w przeciwnym kierunku do mnie.
Jako drogę powrotną wybrałam skrót przez park. Dzięki Bogu za to, że nie było tam żadnych przechodniów, gdy to monstrum mnie zaskoczyło, wyskakując z pobliskiego krzaka. Szybko się z nim rozprawiłam, ponieważ miałam przy sobie dwa ostrza siedmiocentymetrowe - nowe, wykute kilka dni wcześniej przez Hefajstosa.Na samo wspomnienie bożka musiałam się uśmiechnąć. Z wyglądu wyglądał był starszym dziadkiem - pomarszczone, zgrubiałe dłonie, lekko pochyła postawa, krótko przystrzyżone siwe włosy i lekki zarost.
- Kiedyś miałem długie włosy i zapuszczałem brodę — powiedział, gdy byłam u niego z wizytą po moją zamówioną broń — ale pracuję z ogniem, a to plus długie włosy nigdy nie kończy się dobrze.
Hefajstos bywał zgorzkniały i niemiły, ale ogółem nie był taki zły. Wystarczyło, że miał akurat dobry dzień, czyli mógł coś wykuć - to było, to co kochał. Tak jak ja kochałam walkę i ryzyko. I jedzenie.
Po raz kolejny moje spojrzenie powiodło na zegarek. Czas się zbierać, pomyślałam i chwyciwszy marynarkę, wyszłam z pokoju.
Po przejściu kilku przecznic przystanęłam przed barem o nazwie Gioia Diablica. Nazwa wywołała uśmiech na mojej twarzy. A przynajmniej jej druga część. W końcu nie mówię po włosku, a on i hiszpański wcale nie są do siebie tak bardzo podobne.
Gdy stanęłam przed drzwiami sierocińca, zostało dziesięć minut do drugiej godziny. Powoli weszłam po betonowych schodkach i pchnęłam mosiężne drzwi, które ustąpiły mi z głośnym skrzypnięciem.
Wnętrze nie zmieniło się od mojego ostatniego pobytu - czyli, właściwie od wczoraj. Ściany w kolorze wymiocin, patrzący na mnie z każdej strony święci - ich oczy obserwowały każdy mój ruch. Miałam wrażenie, że w każdej chwili wyskoczą z ram i wypomną mi każdy błąd, każde morderstwo. Chociaż, czy zabijając istoty nadprzyrodzone z innego wymiaru, których głównym celem jest wysysanie życia z niewinnych ludzi, popełniam morderstwo? To raczej coś w rodzaju samoobrony. Zdarza się, że przy tym dostaje się niefortunnej ofierze - ale rzadko. Zazwyczaj Śmiertelni uciekają w popłochu. Według zasad powinniśmy wyczyścić takowym pamięć, ale to w większości przypadków nie jest koniecznie. Jedni relacjonują swoje opowieści o demonach innym, którzy im nie wierzą - uznają to za szok pourazowy. Myślą, że ich znajomi byli ofiarą przestępstwa, ale umysł płata im figle i tworzy „nieistniejące istoty".
Są też tacy, którzy sami wypierają się swoich wspomnień. Wmawiają sobie upojenie alkoholowe - nawet jeśli nie pili - i halucynacje z tym związane.
Śmiertelnicy i ich próby naukowego udowodnienia, że magia nie istnieje...
*


Biuro zakonnicy, o której wcześniej, wspominała mi Simone, było ciasne i duszne.
Siostra Paola miała już swoje lata. Ciemne pasma włosów przeplatały srebrne nici siwizny. Na twarzy widniały dosyć głębokie zmarszczki. Wodniste oczy w kolorze popiołu lustrowały moją sylwetkę, odkąd przekroczyłam próg pomieszczenia.
Witając mnie głos, był stosunkowo miły, ale świdrujące spojrzenie kobiety co rusz wędrowało po moich włosach, ręce (tatuaż zakryłam specjalnym podkładem), aż po całą moją postawę. Jej świdrujący wzrok wypalał we mnie dziurę. Miałam wrażenie, że widzi przez moją maskę zwykłego człowieka i widzi moją prawdziwą osobę - Pogromcę Otchłani z rękami splamionymi krwią.
- Mamy bogatą ofertę wycieczek, specjalizujemy się w wyjazdach poza granice kraju — odpowiedziałam na zadane uprzednio przez nią pytanie.
Gdy zamrugała przez moją głowę, przeszła myśl: Czy ona ma rzęsy?
- Tak słyszałam, a jak dużą grupę dzieci będą w stanie Państwo zabrać? - jej głos jest lekko ochrypły, zapewne spowodowane jest to podeszłym już wiekiem zakonnicy. Wodniste szare oczy kobiety nie odgrywają spojrzenia od mojej twarzy. Czy jestem aż tak interesująca?!
- To zależy — odparłam jak najbardziej bezbarwnym głosem — ile aktualnie macie dzieci, które mogą wyjechać?
Simone wspominała mi, że niektóre z dzieci są chore i nie mogą udawać się na dalsze wyjazdy — muszą być pod stałą opieką lekarską.
- W naszym sierocińcu mamy aktualnie piętnaścioro wychowanków, z czego siedmioro musi być pod opieką lekarza, a trójka nie chce jechać — powiedziała — więc jedynie pięć dziewczynek ma nadzieję na jakiś wyjazd.
Przyznam, że tak skromna ilość dzieci była dla mnie szokująca. Tylko piętnaście. W jednym z domów dziecka w moim rodzimym Madrycie było tak wiele dzieci, że musieli poprosić parafian pobliskiej parafii o datki, aby mogli zbudować dobudówkę. Tutaj natomiast budynek jest sporych rozmiarów, ale jest prawie pusty. Zdobiące ściany obrazy są uzupełnieniem tego smutnego, samotnego miejsca.
- Mało — mruknęłam nieświadomie — czy będę mogła zobaczyć dzieci? - zapytałam, gdy moje myśli powróciły do rzeczywistości.
- Naturalnie — odparła kobieta.
Wystałyśmy ze swoich miejsc. Kobieta gestem dłoni wskazała mi drzwi, a chwilę później zamykała je na klucz.
Szłyśmy korytarzem, który praktycznie nie różnił się od reszty. Te same zielonkawe ściany, te same symbole chrześcijańskie.
Skręciłyśmy w prawo w kolejny korytarz
Tym razem, bo jego obu stronach znajdowały się rzędy brudnoszarych drzwi. Z niektórych odłaziła farba. Przez mój kręgosłup przeszedł dreszcz. Domy dziecka w Madrycie może są zapełnione porzuconymi dziećmi, ale są zadbane. Ten tutaj wyglądał jak powojenna rudera. Po sierocińcu w stolicy Włoch spodziewałabym się raczej, choć stosunkowo schludnego miejsca. W końcu tu znajdowały się dzieci!
Doszłyśmy do końca korytarza. Przed nami pojawiły się podwójne drzwi w połowie oszklone. Zza okien widać było stołówkę. Kilka rzędów stolików, przy których stały plastikowe krzesełka. Niektóre były zajęte przez dzieci. Inne stały przy ladzie i odbierały talerze z jedzeniem od grubych kucharek z siatkami na głowach. Wyglądały jak wyjęte z amerykańskiego filmu o licealistach.
Zauważyłam Simone siedząca samotnie przy jednym ze stolików. Mieszała widelcem w talerzu. Z jakiegoś nieznanego mi powodu poczułam ukłucie żalu. Obie straciłyśmy rodziców, ale ja wylądowałam u rodziny -bliskich mi osób - a ona musiała wylądować w takim miejscu.
Siostra zakonna pchnęła drzwi, a do moich nozdrzy dotarł zapach gotowanych warzyw i smażonego mięsa. Było strasznie duszno. Oczy niektórych dzieci zwróciły się w naszą stronę. Wymieniłam pobieżne spojrzenia z Simone.
- To są nasi wychowankowie - powiedziała kobieta rękę, obejmując całe pomieszczenie. Spojrzałam na dzieci i dopiero po chwili zorientowałam się, że wszystkie są dziewczynkami. Na oko były w tym samym wieku. Jedne wyższe, inne niższe. Chudsze, grubsze. Z jasnymi włosami, z ciemnymi. Różniły się, ale łączyło je jedno - wszystkie mieszkały w tym obskurnym miejscu.
Nadal obserwowałam pomieszczenie i znajdujące się w nim dziewczynki, gdy siostra Paola podniosła głos i oznajmiła, że wszystkie próby chętne na wyjazd mają zebrać się w jednej z sal lekcyjnych. Poczułam ściskanie w żołądku. Trzeba będzie coś wymyślić, aby tylko Simone pojechała. Żal mi tych dzieci, ale nie mogę nic zrobić. Jestem tylko nastolatką - z nadnaturalnymi mocami, ale nadal nastolatką.

***

Simone POV:

  Mam nadzieję, że Anastasia ma jakiś plan, bo szczerze powiedziawszy, sama nie mogłam niczego wymyślić. To był głupi pomysł. Biuro podróży. Jak ja mogłam na takie coś wpaść?! Mogłam... właściwie to nie wiem, co mogłabym innego zrobić.
Wraz z czterema innymi moimi współmieszkankami poszłam w stronę odpowiedniej sali. Wszystkie były podekscytowane z wyjątkiem mnie. Ja byłam zestresowana.
Pomieszczenie miało ściany kolorze pomarańczy. Wisiało na nich jeszcze więcej świętych. Niech mnie ktoś zabije za to, że wylądowałam w tak bardzo katolickim sierocińcu. Pojedyncze ławki w kolorze ciemnozielonym były całe porysowane różnymi napisami. Przy biurku stała siostra Paola, a obok niej Anastasia w sukience, która podkreślała jej ciało. Była naprawdę ładna i jestem pewna, że adorowali ją. Sama bym to zrobiła na ich miejscu.
Dziewczyna oparła się o biurko, krzyżując kostki. Wysokie buty podkreślały jej chude nogi.
Razem z pozostałymi usiadłam w pierwszych ławkach. Ana nie patrzyła na mnie. Miała obojętne spojrzenie, błądząc wzrokiem po pozostałych dziewczynkach, które z kolei były wpatrzone w nią jak w portret. Czyli nie tylko na mnie robiła wrażenie.
Paola klasnęła w dłonie, a wszystkie oczy zwróciły się na nią.
- Poznajcie Panią Soledad — powiedziała, wskazując na białowłosą.
- Boungiorno — powiedziałyśmy chórem, a ja byłam pewna, że przez ułamek sekundy na jej usta wypłynął uśmieszek.
Zastanawiało mnie, jak dobrze zna włoski.
- Jest ona wysłanniczką z biura podróży Ass Tour - Anastasia zacisnęła usta w wąską linię, starając się nie wybuchnąć śmiechem. Podobnie, zresztą jak ja.
- Chciała was dzisiaj poznać, więc niech każda wstanie i opowie coś o sobie.
Wskazała na jedną z moich współlokatorek.
- Jestem Silvia Fibiracio — zaczęła, wstając — mam dziewięć lat i...
Zaczęła o sobie mówić, ale już jej nie słuchałam. Tak samo, jak pozostałej trójki. Wreszcie nadeszła moja kolej. Wstałam z krzesła i zaczęłam mówić.
- Nazywam się Simone Coletti, mam dziesięć — tutaj dałam nacisk, ponieważ ona ciągle upiera się, że mam siedem — bardzo lubię historię i geografie. Jestem tutaj od prawie trzech lat.
Usta Anastasii wykrzywiły się w nieznacznym uśmiechu. Pochyliła się do siostry Paoli i szepnęła jej coś na ucho. Ściągnęłam brwi. Co ona kombinuje? Siostra pokiwała głowę i znów zwróciła się do nas.
- Pani Soledad chciałaby porozmawiać z każdą z was z osobna. Simone ty byłaś ostatnio, więc teraz zaczniesz, a pozostałe dziewczynki niech wyjdą ze mną.
Jak powiedziała, tak się stało. Gdy sala opustoszała i zostaliśmy tylko we dwie, Ana westchnęła i wciągnęła się na biurko. Podniosła głowę do sufitu i przez kilka sekund siedziała cicho.
- Chyba mam plan — oznajmiła w końcu.
- Co chcesz zrobić? - zapytałam, unosząc brwi.
- Spróbuję trochę postraszyć twoje koleżanki tak, aby same zrezygnowały z wyjazdu.
- To nie znaczy, że będę mogła pojechać sama — zaoponowałam, mrużąc oczy, dziewczyna westchnęła i palcami ścisnęła grzbiet nosa.
- To będzie druga część planu. Spróbuję jakoś namówić Paulę
- Paole — poprawiłam ją.
- Jakkolwiek — odparła — chodzi mi o to, że jeżeli pozostałe zrezygnują, a ty mimo to będziesz uparta i będziesz chciała pojechać, wmówię jej, że mogę wziąć Cię i dołączyć do jakiejś innej grupy.
Wzruszyłam ramionami.
- To już zawsze lepsze niż nic — odparłam — miejmy nadzieję, że zadziała.
Anastasia przewróciła oczami i zaskoczyła gładko z biurka.
- Proszę Cię — prychnęła — na drugie mam Wygrana.
Podeszła do drzwi, otworzyła je i teatralnym gestem wskazała mi korytarz.
- Dziękuję panienko Coletti za rozmowę — oznajmiła oficjalnym tonem, szczerząc się jak głupi do sera.
Przewróciłam oczami i skierowałam się do wyjścia.
- Powodzenia — dodałam jeszcze na odchodnym i wymieniłam się z Brigitt.  
*
Siedząc na korytarzu, miałam wrażenie, że jestem jak mężczyźni w filmach czekający na swoje nowo narodzone dziecko. Tak samo, jak oni kręciłam się bez celu po korytarzu, pochłonięta własnymi myślami.
Plan Anastasii prawdopodobnie wypalił, bo pozostałe dziewczyny wychodząc z rozmowy z „panią Soledad”, wyglądały na lekko roztrzęsione. Chyba nie chcę wiedzieć, co ona im robi.
Po około godzinie hiszpanka wyszła z sali z zadowoloną miną. Siostra Paola poszła do swojego biura, a pozostałe dziewczyny gdzieś się zmyły.
- No i jeden problem z głowy — powiedziała konspiracyjnym szeptem.
- Kółko teatralne? - zapytałam z uniesioną brwią.
Dziewczyna uśmiechnęła się, ukazując szereg białych zębów.
- Dwa lata z rzędu wygraliśmy międzyszkolny konkurs z naszą interpretacją „Makbeta” Szekspira — wyznała, wyraźnie zadowolona z faktu, że może się pochwalić.
- Pamiętaj, że jeszcze musimy namówić Paolę, żebym mogła pojechać sama.
Jęknęła przeciągle i powiedziała coś po hiszpańsku, czego nie rozumiałam i prawdopodobnie nie miałam zrozumieć.
- Mam ochotę na piwo — oznajmiła nagle, gdy szłyśmy korytarze w stronę biura zakonnicy.
- Z tego, co pamiętam, nie jesteś pełnoletnia — zerknęłam na nią z ukosa. Wzruszyła ramionami.
- W listopadzie kończę siedemnaście lat — oznajmiła.
- Z tego, co wiem w Europie pełnoletność, osiąga się, mając osiemnaście lat — zauważyłam.
- Whatever — mruknęła, używając tego dziwnego angielskiego słówka.
Doszłyśmy do drzwi biura siostry.
Ana wskazała mi dwa kciuki w górę, zapukała, a następnie weszła. Ja natomiast zaczęłam modlić się w myślach o powodzenie tego planu.

***

Anastasia POV:

- Nie wiem dlaczego, ale wszystkie wychowanki zrezygnowały z wyjazdu — powiedziała Paola, podpierając się łokciem o biurko.
Udałam zmartwioną.
- Co za szkoda! - zareagowałam, tak jakby to naprawdę mnie obchodziło. To znaczy, nie myślcie, że miałam w poważaniu te dzieci. Moim priorytetem jednak jest odnalezienie pierwszego pierścienia. Po przemyśleniu wszystkich za i przeciw utwierdzałam się w przekonaniu, że przyda mi się pomoc innego Pogromcy. Nawet jeśli miał on tylko osiem lat... no dobra dziesięć.
Spojrzała na mnie przepraszająco, chyba.
- I bardzo przepraszam, że musiała się pani fatygować do nas.
- Ależ nie ma problemu — przyłapałam się na tym, że zaczynam mówić jak własna babcia, więc zganiłam się za to.
- Ale naprawdę nikt, a nikt nie chce jechać? - zapytałam wysokim głosem. Ktoś zapukał do drzwi.
Kobieta westchnęła. Przeprosiła mnie i podeszła do drzwi.
- Simone proszę cię — jęknęła kobieta — nie przeszkadzaj teraz, muszę...
- Ale chciałam się tylko dowiedzieć co z tym wyjazdem — powiedziała przesłodzonym głosem blondyneczka.
Kobieta westchnęła.
- Przykro mi Simone — zaczęła siostra — ale wszystkie zrezygnowałyście, więc wycieczka się nie odbędzie.
Dziewczynka spuściła wzrok.
- Szkoda — mruknęła - ja bardzo chciałam pojechać.
A podobno to ja jestem dobrą aktorką.
- Simone posłuchaj.... - zaczęła Paola, ale przyszedł czas na moją kwestię.
- Pardón — powiedziałam, odwracając głowę w stronę drzwi — mam chyba rozwiązanie tego problemu.
Obie spojrzała na mnie zaskoczone. Simone jak na mój gust nawet zbyt bardzo.
- Mamy wycieczkę do Szwajcarii z grupą dzieci ze szpitala znajdującego się za miastem i z tego, co pamiętam, jest jeszcze kilka wolnych miejsc.
Oczy Simone rozbłysły jak małe diamenciki. W tamtym momencie wyglądała bardzo niewinnie, zupełnie jak nie ona.
- No nie wiem — zastanawiała się głośno siostra zakonna.
- Nie ma nad czym myśleć — oznajmiłam głośno — niepowtarzalna okazja.
- Proszę siostry — jęknęła blondynka, ciągnąc kobietę za rękaw habitu, czy jakkolwiek to się nazywa.
- A jaka to wycieczka?
Wyrecytowałam jej przykładowy plan wycieczki po Szwajcarii, który poprzedniego wieczoru znalazłam w internecie. Chcę, aby nasze poszukiwania nie trwały dłużej niż tydzień. Przynajmniej tego pierwszego pierścienia - o ile w ogóle istnieje.
 *
Po długich namowach udało się. Paola pozwoliła jechać Simone na wycieczkę, która notabene, rozpocząć ma się jutro wieczorem (szukałam jak najszybszego lotu w tamtych okolicach).
Lotnisko znajduje się dwadzieścia kilometrów od miejsca, które Simone zaznaczyła na mapie. W jego pobliżu znajduje się, dzięki Bogu, hostel i kilka moteli. To oznacza, że nie będziemy musiały spać pod gwiazdami, dosłownie. Chociaż, z drugiej strony, nie mam zielonego pojęcia, ile zajmie nam szukanie tego domku. O ile jeszcze coś z niego zostało.
Razem z siostrą Paolą, szłam korytarzem ku wyjściu. Umówiłyśmy się, że przyjdę po Simone o czwartej po południu. Zapewniłam ją, że wszystko będzie w porządku i odstawię dzieciaka w nienaruszonym stanie za osiem dni.
- Proszę mieć ją tylko na szczególnej uwadze — odparła kobieta, gdy stałyśmy przy drzwiach wyjściowych.
- Nie mam zamiaru jej spuszczać z oczu — uśmiechnęłam się — zdążyłam zauważyć, że nie należy raczej do najgrzeczniejszych dzieci.
Zakonnica odpowiedziała mi uśmiechem, ale w jej oczach kryło się zmartwienie.
- Chodzi o coś jeszcze, prawda?
Westchnęła i spojrzała na mnie, a jej wzrok wyrażał wiele.
- Od czasu, kiedy Simone do nas trafiła, dzieją się z nią dziwne rzeczy. I nie mam na myśli tu opętania, jestem wierząca, ale są granice. Często mówi o śmierci swoich rodziców, jakby było w tym coś niezwykłego. Jakby to było zrządzenie losu, że umarli...
- A tak nie jest? W Biblii jest powiedziane: Wiesz dobrze o wszystkich ścieżkach moich. Jeszcze bowiem nie ma słowa na języku moim. A Ty, Panie, już znasz je całe.*
Siostra spojrzała na mnie zaskoczona. Pewnie nie spodziewała się po mnie znajomości Pisma Świętego. Szczerze ja też nie.
Dotknęłam ramienia kobiety i uśmiechnęłam się delikatnie. Nie miałam zamiaru szczerzyć się jak głupi do sera, a raczej dać jej dowód na to, że wiem, co robię. Że wierzę w siebie i swoje działania.
- Zaopiekuję się Simone, proszę się nie martwić — po tych słowach pchnęłam drzwi i wyszłam z budynku.

 
 
 
*Psalm 139,1-5 

piątek, 5 lutego 2016

Informacja połączona ze spamem, czyli coś czego tutaj jeszcze nie było #najdłuższytytułeveralecotamxd

 Serdecznie zapraszam na moje opowiadanie z serwisu Wattpad, które jest opisane poniżej, znajduje się tu jego fragment jak i link :)

Opis:

Ona i oni. On i one. Oni. 
  Są różne warianty, ale jedno przeznaczenie.
  Miłość, która rozpoczęła się bardzo dawno.
  Miłość, która jest klątwą rzuconą na sobowtóry pierwotnych.
    
    "Wiek po wieku, 
    co lat kilkanaście
    narodzą się dzieci -
    to na nie ciężar Waszego występku padnie.
    Będą się kochać miłością wielką,
    lecz nie zaznają ukojenia prędko.
    Gdy Anioła Miłości sobowtór powstanie,
    w krok za nim i Pokoju wkrótce się stanie.
    A za nimi człowieka potomek też będzie,
    i cała trójca w tej klątwie po kraniec świata tkwić będzie"
    
    *Wszelkie niezgodności, które się pojawiają są celowym (zazwyczaj) zamierzeniem. 
Nie jestem historykiem i nie wiem co działo się w każdym kraju w każdym wieku.
    *Okładka, bohaterowie, opis i opowiadanie są moją własnością, 
więc proszę o ich nie kopiowanie bez mojej zgody.
 
                                                                Fragment rozdziału: 
 

"- Wyjdziesz za Mortiza Türm'a — oznajmił bezceremonialnie mój ojciec podczas jednego ze wspólnych obiadów. Mój organizm musiał przejść kilka faz, nim w końcu przyswoiłam sobie tenże niuans.
- Jak to, ojcze? - udało mi się wydusić — przecież jestem już dorosła!
- Przykro mi, ale nasze rodziny dawno temu zawarły umowę. Musisz go poślubić i koniec — odparł i choć ton miał surowy i stanowczy w jego oczach widziałam żal.
[..], pobiegłam do zagajnika za posiadłością. Tam opadłam na chłodną trawę i pozwoliłam łzą swobodnie spływać po moich licach.
- Aideelen — wkrótce usłyszałam Jego zatroskany głos — co się stało? Dlaczego płaczesz?
Klęknął przede mną i chwycił moje małe dłonie w swoje, które szczelnie je okrywały - jak rękawice. Nie czekając na pozwolenie i wbrew ogólnym zasadą, jakie panują wśród bogatych rodzin, rzuciłam się na niego niemal, nie sprawiając, że chłopak upadł na ziemię. Na szczęście był silny. Objął mnie opiekuńczo ramionami i cierpliwie oczekiwał, aż się uspokoję. Gdy wreszcie odzyskałam zdolność mowy, pomiędzy gorzkim szlochem a kasłaniem, opowiedziałam mu o planie mojego ojca. Słuchał wszystkiego z powagą, nie przerywając mi. Jego twarz nic nie wyrażała, a jedyną oznaką jakichkolwiek uczuć były ściągnięte ciemne brwi tworzące zmarszczkę na jego czole przypominającą odwróconą literę „u".[...]
- Proszę — załkałam — powiedz coś, cokolwiek.
Mężczyzna wciągnął, a następnie wypuścił ze świstem powietrze.
- Co mam powiedzieć — powiedział bez emocji — moja ukochana ma wyjść za innego mężczyznę."

A to jest bezpośrednie przekierowanie do opowiadania, wystarczy kliknąć TUTAJ.

środa, 6 stycznia 2016

Rozdział X






Rozdział X: Jestem szczęśliwa. Tak po prostu...

Song 

*** 

Anastasia POV: 


- A i owszem, ale nasze biuro jest tak oblegane, że możemy zaoferować wyjazd tylko nielicznej grupie młodzieży — odpowiedziałam spokojnie, zniżając jednocześnie tembr głosu, aby brzmiał jakby, należał do dojrzałej osoby.
- To znaczy? - zapytała kobieta po drugiej stronie.
- Ciężko mi na ten moment to stwierdzić, ale mogę wysłać jutro do państwa pracownika, który obejrzy waszą placówkę oraz wychowanków i przedstawi jakiś pomysł jakąś idee.
Po drugiej stronie usłyszałam ciche westchnienie.
- Niech będzie — powiedziała w końcu — a o której mógłby ten pracownik przyjść?
- W godzinach południowych, jeśli mógłby — odpowiedziałam.
- Może być po drugiej. Nasi wychowankowie o tej godzinie kończą, akurat lekcje.
- Wspaniale! - zareagowałam być może ciut zbyt euforycznie, ale nie przejęłam się tym zbyt bardzo.
Ważne było, abym odegrała swoją rolę prawidłowo.
Omówiłam z kobietą jeszcze kilka szczegółów dotyczących spotkania i w końcu po niemal półgodzinnej rozmowie mogłam się rozłączyć.
Ogarnięta falą ulgi opadłam na łóżko z jękiem i starałam się kontemplować nad dalszym swoim działaniem w sprawie wyjazdu do Szwajcarii.
Leżałam tak w bezruchu, dopóty drzwi mojego pokoju nie stały się irytującym budzikiem. Otworzyłam je z niechęcią, a potem niemal upadłam, gdy czyjeś ciało wskoczyło na mnie i oplotło mnie swoimi kończynami, niczym bluszcz drzewo.
- Uwielbiam cię! - usłyszałam jej rozentuzjazmowany słodki głosik.
Na sam dźwięk tych słów zrobiło mi się jakoś tak miło. Zamknęłam drzwi po tym, jak jakaś starsza kobieta w długiej sukni dziwnie na nas spogląda. Mentalnie prycham. Lepiej, żebym ja miała na sobie dziecko, niż sama była tak na jakimś chłopaku.
Niemal od razu żałuję tej myśli. Anastasia, musisz w końcu o nim zapomnieć!, krzyczy moja podświadomość.
Zdjęłam z siebie Simone i odpowiedziałam mojemu głupiemu głosowi, że to zadanie jest dla mnie a-wykonalne.
- To, co dalej? - zapytała dziewczynka, wyrywając mnie z zamyślenia.
- Wymyślę coś, aby przekonać twoje opiekunki. Mam nadzieję, że szybko zejdzie, bo za 3 dni kończy mi się pobyt w hotelu i mam zamiar od razu jechać do Szwajcarii. Z tobą, czy bez ciebie — odparłam żartobliwie, choć po jej minie widzę, że chyba wzięła to na poważnie. Wzdychając, ponownie rozłożyłam się na łóżku. Nagle ogarnia mnie nuda. Ni stąd, ni zowąd orientuje się, że przecież nie mam co robić przez resztę dnia.
- Od dawna mieszkasz w Rzymie? - zapytałam znienacka autentycznie zaciekawiona.
Zawsze jakieś zajęcie. Wypytywanie małej dziewczynki o życiorys. Mam tak ekscytujące życie!
- Od urodzenia — powiedziała z taką pewnością siebie, jakby opowiadała o jakimś ważnym osiągnięciu.
Przytakuje nijako.
- Powiedziałaś kiedyś, że mieszkasz w Hiszpanii? - tym razem to ona zapytała, na co ja w odpowiedzi przytaknęłam automatycznie — a byłaś w Madrycie?
- Tylko kilka razy — skłamałam.
I bynajmniej nie zrobiłam sobie z niej tym razem żartów. Po prostu stwierdziłam, iż niektóre informacje na mój temat byłyby dla niej zbędne.
Po chwili wbrew zdrowemu rozsądkowi, który podpowiadał mi, że z tą małą będą kłopoty, zaproponowałam, abyśmy poszły na miasto. Jak łatwo można się domyślić jej reakcja, wskazywała na to, iż tylko czekała tylko na tego typu propozycje.

***

Lucas POV:

  Jak każdego dnia musiałem czekać godzinę na zajęcia praktyczne. Sam! Moi przyjaciele i dziewczyna mieli w tym czasie własne zajęcia, a zresztą mojej grupy nie utrzymywałem jakiś bliższych stosunków. Większość z nich to typowi imprezowicze, w przeciwieństwie do mnie. Od zawsze preferowałem spokój, być może dlatego, że całe swoje dzieciństwo i młodość spędziłem pod kloszem.
Z samego początku nie przeszkadzało mi to, ale w pewnym momencie troska moich rodziców stała się, aż nadto natarczywa. Bywały dni, kiedy nie mogłem wyjść na ogród, a już mowy nie było o chodzeniu do publicznej szkoły, więc uczyłem się w domu.
Często miewałem wyrzuty sumienia spowodowane tym, że rodzice tyle na mnie wydawali. Lekarz, nauczanie w domu, a potem studia. Chociaż jeśli chodzi o sprawę moich studiów, to miałem z nimi konflikt. I to dość poważny.
Zaczęło się, gdy ukończyłem moją obowiązkową edukację, a było to w dzień moich osiemnastych urodzin. Od trzech lat mogłem swobodnie poruszać się po domu, bez wózka, a stadium chorobowe znacznie się obniżyło. Można by rzec, iż byłem zdrowy. Roxanne, choć miała przyjechać, nie zrobiła tego. Poczułem ukłucie zdrady w sercu, ale starałem się ją usprawiedliwić. Pewnie była zajęta. W końcu to dorosła kobieta.
Tak czy inaczej, w pewnym momencie tego dnia, który już swoją pogodą mówił, że będzie zły, powiedziałem rodzicom o swoich planach.
Mój ojciec zaczął się śmiać, a matka patrzyła na mnie pustym wzrokiem, aby chwilę później dołączyć się do ojca, z tą różnicą, że jej śmiech był niepewny i nerwowy.
- Ja nie żartuję — odparłem, widząc, że oni naprawdę mi nie wierzą.
Przestali się śmiać, ale piekło zaczęło się dopiero po paru minutach, niczym niezmąconej ciszy.
- Ty chyba sobie z nas jaja robisz, synu — powiedział beznamiętnie mój ojciec.
- Nie mówię serio, chcę studiować w Paryżu — powiedziałem, starając się dodać wypowiedzi pewność, chociaż mój głos drżał.
Chciałem, aby wiedzieli, że to, co mówię, jest przemyślaną i niezmienną decyzją, którą miałem zamiar spełnić z ich, czy też bez ich pomocy.
Wtedy mój ojciec zrobił coś, czego się po nim nie spodziewałem. Uderzył pięścią w stół i bez słowa wyszedł z pokoju. Dla niektórych mogłoby wydawać się to wręcz reakcją, jakiej chcieliby oczekiwać. Żadnej kłótni, krzyków, bicia. Ale dla mnie to był to cios prosto w serce. Ojciec, który zawsze był przy mnie, który zawsze popierał moje decyzje, który był dla mnie drugim filarem... po prostu wyszedł bez słowa. Było to jak nóż.
Zaabsorbowany patrzeniem w przestrzeń, którą przed chwilą przeszedł tato, nawet nie zauważyłem, kiedy z pokoju wymknęła się moja matka. Również bez słowa.
To właśnie było moim osobistym piekłem. Rodzice nie odzywali się do mnie. Ba! Nawet udawali, że mnie nie ma. No, chyba że nastała taka potrzeba. Co jednak rzadko się zdarzało. Taki stan rzeczy trwał przez długi czas. Dopóki nie nadeszła ta pora, kiedy wysłałem zgłoszenie na studia. Z dostałem się. Moje prace bardzo spodobały się osobą, które prowadziły rekrutację. To prawdopodobnie było zmiękczeniem dla moich rodziców. List z uczelni, który informował: „Pan Lucas Jautier został pomyślnie przyjęty na naszą uczelnię, specjalizacja: fotografia". W wielkim skrócie.
Biorąc pod uwagę to, że ostatecznie postawiłem na swoim, można by pomyśleć, że ulegli. Problem w tym, że nie do końca. Co prawda to oni opłacili mi to wszystko, ale jak wspominałem kiedyś-dla nich umarłem. Od czasu wyjazdu prawie się z nimi nie kontaktowałem.
A potem był ten pamiętny wypadek, który na zawsze odmienił moje życie...
   
 Nawet nie zauważyłem, kiedy minął tak szybko czas. Do zajęć miałem co prawda jeszcze dobry kwadrans, ale zawsze wolałem przychodzić wcześniej ze względu na różne możliwe sytuacje.
Wyszedłem ze studenckiej kawiarni i powoli kierowałem się w stronę odpowiedniego budynku. Miasteczko studenckie mojej uczelni było dość rozwlekłe. Obejmowało ono obszar kilkunastu, jeśli nie kilkudziesięciu hektarów. Oprócz budynków typowo uczelnianych znajdują się tu również boiska, parkingi, tereny zielone oraz budynki administracji i internat. To wszystko tworzy jedno wielkie środowisko, w którym tkwię od dwóch lat i wkrótce je opuszczę. Czy boję się? Jak cholera.
Gdy skończę szkołę dopiero, zacznie się moje piekło. Nie wrócę przecież do domu, chociaż rodzice pewnie by tego chcieli. Ale nie po to wyrwałem się od nich, aby znów wrócić do punktu wyjścia. Będę musiał naprawdę dorosnąć. Nie będę mógł dalej mieszkać w akademiku. Nadejdzie czas, abym znalazł pracę, mieszkanie i Bóg jeden wie, co jeszcze. Chyba jedną z największych schiz tego wszystkiego jest Colette. Każdy normalny facet cieszyłby się na moi miejscu, mając taką partnerkę, ale nie ja. Głównie dlatego, że nie jestem normalny. Już nawet nie chodzi o samą kwestię tego, jak moglibyśmy żyć, ale tego, kim albo czym jestem ja. Wyobrażałem nas sobie w przyszłości, jak bierzemy ślub, mamy dzieci, potem one dorastają i same zakładają rodziny, a my zostajemy dziadkami. No, a w międzyczasie ja jeżdżę na wózku po całym mieście i poluję na demony. Przecież to śmieszne. Nawet do głowy mi przyszło, czy nasz związek może nie mieć przyszłości. I jakaś część mnie wie, że taki układ byłby lepszy. Dla niej. Znalazłaby normalnego faceta i mogła z nim żyć tak jak każda kobieta, pragnie. Tylko co w tej sytuacji byłoby ze mną? A jeśli już żadna dziewczyna nie okaże się dla mnie. Jeśli do końca życia, świata będę sam? To jest chyba mój największy lęk. Samotność.
Pewnie dalej użalałbym się nad sobą, gdyby nie to, że coś złapało mnie za kostkę. Spojrzałem w lewo, w ciemną uliczkę pomiędzy dwoma budynkami. Była zacieniona i wyglądała na pustą. Coś mocniej zacisnęło się wokół mojej kostki, więc zerknąłem w dół. Czarny cień ręki chwycił mnie za nogę i mocno ścisnął. W chwili, w której rozglądnąłem się czy wokół nie ma zbędnych świadków, cień pociągnął mnie. Moje ciało uderzyło z głośnym łoskotem o chodnik, a następnie zostało zaciągnięte do uliczki. Na razie czuję, tylko lekkie pieczenie, ale wiem, że gdy tylko wykaraskam się z tej sytuacji, zacznę płakać z bólu. Albo wrzeszczeć.
Cień ciągnął mnie w uliczkę, a ja byłem zbyt oszołomiony, po zderzeniu z ziemią, aby zareagować. Muszę. Wyjąć. Nóż. Szybko.
Zacząłem trochę nieporadnie, ale ważne, że w ogóle, wyrywać się demonowi. Chwyciłem za wystającą rurę rynny jednego z budynków. Cień nadal próbował mnie ciągnąć, ale miałem dzięki tej chwili choć trochę przewagi. Szarpnąłem mocno nogą, która wyślizgnęła się z jego objęć. Znowu wylądowałem na ziemi, ale szybko wstałem i wyjąłem tylnej szlufki dżinsów metaliczne ostrze o zdobionej na złoto rękojeści. Miałem do wyboru to, krótki nóż albo bardzo długi miecz. Wybrałem coś pośredniego. W końcu nie było ustalone ile i jaką broń mamy posiadać.
Stanąłem, lekko chwiejąc się, w stronę, gdzie przed chwilą zaciągał mnie demon. Na razie było pusto, ale one mają dar maskowania się. Uważnie przyglądałem się każdemu centymetrowi ciemnej uliczki. Gdyby nie to, że dzięki Przemianie mam wyostrzony wzrok pewnie nie zauważyłbym tych walających się śmieci, szczura skaczącego po śmietnikach, kota wyraźnie zafascynowanego szczurem i wielkiego psa, który wygląda jakby, chciał mnie zjeść. Zaraz, co?!
Pies ruszył na mnie, jednak nie biegł. Był wielkości niedźwiedzia, a w jego pustych oczodołach krył się czerwony błysk. Z jego szczęki wystawały ostre, żółte kły zaś z nozdrzy wydobywał się dym.
Zacząłem się powoli cofać.
- Èt flæmma ñoń ardeßit ïn — powiedziałem w jego ojczystym języku - Júšt œbirç.
- Pêdiçåßo égó võze *- odpowiedział.
- Matka cię w domu nie nauczyła, że nie wolno przeklinać ? - warknąłem i, jak przystało na kamikaze, biegnę na niego. Stwór podąża za mną i robi to samo. Kiedy jego ciało uniosło się, aby na mnie skoczyć, zrobiłem unik, padłem na kolana i prześlizgnąłem się pod nim. Psisko wylądowało kilka metrów ode mnie. Póki był ode mnie odwrócony, wyciągnąłem z kieszeni spodni nożyk, wielkości małego palca i wycelowałem go w głowę psa. Nożyk trafił w miejsce, w którym powinno być oko. Wbił się.
Demon zawył głośno i uniósł się na tylnych łapach, przednimi próbując nieudolnie wyjąć nóż. Wykorzystałem sytuację. Podbiegłem w jego stronę, wskoczyłem na jeden ze śmietników, odbiłem się od niego i wbiłem ostrze w miejsce, gdzie powinno znajdować się serce. Zawiesiłem się na rękojeści, podczas gdy pies opadał na plecy i przemieniał się. Zmniejszał się, a ja zbliżając się do ziemi, wyrywałem ostrze i zeskoczyłem na podłoże. W tym czasie potwór wydał z siebie nieludzkie jęki i szamotał się w konwulsjach, aż w końcu zmienił się w kupkę popiołu, która po chwili znikła zmieciona przez wiatr. Wrócił do swojego wymiaru.
Otarłem ostrze o brudną bluzkę, schowałem je na miejsce i nareszcie mogłem zrobić to, o czym marzyłem, przez cały ten czas. Zacząłem wrzeszczeć, a z moich oczu popłynęły łzy. Dopiero wtedy poczułem jak całe ciało, mnie boli. Naprawdę bałem się zobaczyć.
Gdy po kilku minutach się uspokoiłem, spojrzałem na zegarek. Już nie opłacało mi się iść na zajęcia, szczególnie w takim stanie. Otrzepałem ubranie i kulejąc, wyszedłem z uliczki. Do internatu wracałem bocznymi alejkami tak, aby zwrócić na siebie uwagę, jak najmniejszej liczby gapiów. Niestety i tacy się znaleźli. Jakiś starszy mężczyzna siedzący na ławce spojrzał na mnie z obrzydzeniem, a młoda studentka przyspieszyła kroku. Zapewne wyglądałem jak bezdomny.
Do akademika wróciłem bez większych atrakcji. Będąc prawie nagim w łazience, mogłem spokojnie obejrzeć w lustrze swoje obrażenia. Byłem cały odrapany, z niektórych miejsc ciekła mi krew, a twarz miałem brudną. Chwyciłem z półki apteczkę i wyjąłem z niej wodę tlenioną. Przemyłem wszystkie rany, starłem krew i umyłem się. To ostatnie wymagało ode mnie wielkiej siły. Woda mnie szczypała i drażniła moje rany. Wyszedłem spod prysznica i owinąłem się ręcznikiem w pasie. Gdy znowu byłem w pokoju, zauważyłem, że Fabien zdążył wrócić. Leżał rozwalony na łóżku i bawił się swoim telefonem. Dobrze, że wcześniej go nie było. Ciężko byłoby mi się wytłumaczyć z mojego stanu. Zresztą wątpię, abym teraz wyglądał lepiej.
- Znowu opuściłeś zajęcia, uczniu — powiedział, zniżając głos i sprawiając, że stał się bardziej skrzeczący.
O ile na ogół jesteśmy różni-jedna znacząca rzecz, która nas łączy.
- Wybacz, mistrzu, ale musiałem coś załatwić — odpowiedziałem również niskim głosem.
Obaj lubimy Gwiezdne Wojny. Wziąłem z szafy jakieś ubrania i bieliznę, po czym wróciłem do łazienki się przebrać.
- Uważaj, bo przejdziesz na ciemną stronę mocy! - usłyszałem.
- A już nie jestem? - odparłem — z tobą nie da się być po dobrej.
- I właśnie dlatego — powiedział, wchodząc do łazienki i chwytając ze swojej półki jakąś perfumę — ja jestem Palpatine’em, a ty tylko Darth'em Vaderem.
Ten chłopak nie zna wstydu, dobrze, że zdążyłem ubrać bokserki. Nie, żebym miał problem z facetami, ale nadal nie lubię być zbyt bardzo roznegliżowany. Przecież całe życie mieszkałem tylko z rodzicami i siostrą. To kolejny powód, dla którego będę miał problem z prawdziwym związkiem. Jestem chyba jedynym studentem na naszym roku, którego nie interesuje seks. Ale wszystko przede mną.
Szatyn spryskał się, jednocześnie dodając aromatu całej toalecie. Jego perfumy miały obrzydliwie ostry zapach. Ale według niego takie przyciągają kobiety. Myślę, że one mają inne zdanie.
- Musisz tak okadzać naszą łazienkę?! - mówię, przerzucając przez głowę koszulkę.
- Yes, master — odparł.
- Przecież, właśnie... eh. Jesteś pojebany. - stwierdziłem i opuściłem pomieszczenie.
- Wiem! - usłyszałem, więc w odpowiedzi uśmiechnąłem się do siebie.
Chwyciłem swój telefon i przejrzałem wiadomości. Miałem dwa nieodebrane połączenia. Od Colette oraz mamy. Najpierw oddzwoniłem do rodzicielki, tak jest bezpieczniej. Była to typowa rozmowa stęsknionego rodzica z dzieckiem. W pewnym momencie odłożyłem go na biurko i tylko automatycznie przytakiwałem. Potem zbyt zmęczony rozmową z matkę wysłałem do Collette SMS.
 
Dzwoniłaś, a ja jak zwykle nie miałem telefonu. Taka ze mnie ofiara :P

Nie musiałem długo czekać na odpowiedź. Ach, te kobiety i ich zwinne palce w kontakcie z ekranem telefonu.
Jak zwykle ;D Twój ulubiony przyjaciel zdążył się na cb poskarżyć. Czemu nie było cię w na zajęciach ? ;/

- Fabien! Ty kretynie, zabiję cię kiedyś!
- Nie mówi tak do swojego mistrza — wystawił głowę zza drzwi. Włosy w zabawny sposób opadały mu krzywo na twarz. Pewnie próbował je okiełznać.
- Poza tym to ona mnie przycisnęła!
Przewróciłem oczami.
Faba zabiję później. Coś mi wypadło ;d

Ostatnio coś często ci coś wypada ;< martwię się, zresztą Fabien też, nawet jeśli się nie przyzna ;{

Westchnąłem. Była naprawdę świetną dziewczyną. I to jeszcze bardziej utwierdzało mnie w przekonaniu, że na nią nie zasługuję. Muszę się naprawdę zastanowić, czy warto kontynuować ten związek. To na razie zbyt trudna decyzja, a ja nie chcę jej podjąć pochopnie. Szczególnie, że gdy ją widzę, tracę rozum. Tak ciężko mi zrozumieć moje uczucia wobec niej.

Mam rozumieć, że Elvire ma mnie jak zwykle gdzieś? Okey :D Nie musisz się martwić, wszystko w porządku ;*

Odpowiedź dostałem po kilkunastu sekundach.

Mam nadzieję, bo jeśli mnie okłamujesz to możecie sobie załatwić z Fabien wspólne miejsce na cmentarzu :))

Będę o tym pamiętał ;) Dzięki za przypomnienie, El ;3

Nienawidzę cię, ale masz szczęście, że MOJA Collette cię lubi, bo dawno byś wylądował na złomowisku ;d

Wiem, że zaraz będę stąpał po cienkim lodzie, ale jednym z moich ulubionych zajęć jest wkurzanie Elvire.

TWOJA? Chcesz mi ukraść dziewczynę? Ty się kobieto zastanów nad tym, jaką płeć lubisz ;DD

Zginiesz marnie, dupku.

;P

- Twoja dziewczyna-nie dziewczyna chce mnie zabić — odparłem do bruneta, który siedział na łóżku i coś robił na telefonie, znowu. Przytaknął, ale nie zwrócił na mnie większej uwagi. Uniosłem brew i spojrzałem na niego. Czy on właśnie zignorował moją uwagę o Elvire?! On się dobrze czuje? Podszedłem do niego i przyłożyłem mu rękę do czoła. Spojrzał na mnie jak na idiotę i odsunął się ode mnie.
- Co ty odpierdalasz? - zapytał zirytowany.
- Zastanawiam się, czy się dobrze czujesz. Zignorowałeś uwagę o Elvire, ty nigdy nie ignorujesz, gdy wspominamy o El. Jesteś chory?
Chłopak uśmiechnął się dziwnie.
- Poznałem dziś na zajęciach zajebistą laskę, prawie tak dobrą, jak Elvire. Tak czy owak, jest ruda i lubi CS'a. Spiknęliśmy się na przerwie i jestem z nią umówiony na za godzinę.
Mówiąc o niej, nie odrywał wzroku i palców od komórki. Ten to ma podzielną uwagę.
- Aha — westchnąłem — jesteś niemożliwy, ale ma nadzieję, że nie robisz tego, żeby El była zazdrosna.
Przez dosłownie sekundę jeden z jego kącików ust drgnął. On jest... niemoralny.
- Jasne, że nie — prychnął.
Pewnie, gdyby nie to, że mam wyczulone zmysły na najmniejsze kłamstwo uwierzyłbym mu. Uniosłem ręce w geście kapitulacji i położyłem się na swoim łóżku.
- Nie zepsuj czegoś — odparłem tylko i przymknąłem oczy.
Teraz dotarło do mnie jak, jestem zmęczony po tej walce z demonem. Muszę się zdrzemnąć.
- Spróbuję, ale znasz mnie — śmieje się.
Ja odpowiadam tym samym i wygodniej układam się na łóżku, jednocześnie starając się, aby ciało nie bolało mnie jeszcze bardziej.

***

-*Nie skrzywdzę cię.
- Jeśli tylko odejdziesz. 
-Pierdol się.